Chyba każdy już słyszał o fenomenie zwanym korpomową czy też korposlangiem. Zjawisko to jest już tak powszechne, że zetknęły się z nim także osoby, które nie pracują w typowych korporacjach. Ogólnie rzecz biorąc, polega ono na wstawianiu angielskich wyrazów do wypowiedzi w języku polskim. Nasuwa ono pewne skojarzenia z popularnymi, a zarazem nielubianymi w XVI wieku makaronizmami, to jest zapożyczeniami z języków włoskiego, francuskiego czy łaciny.
Fakapy i printowanie
Kiedy przejdziemy się do biura dużej firmy i posłuchamy rozmów pracowników, do naszych uszu mogą dojść dość egzotycznie brzmiące wyrazy, takie jak „dedlajn” czy „ołpenspejs”. Nie od razu zorientujemy się, o co chodzi, ale jeśli jesteśmy nowymi pracownikami danej korporacji, już wkrótce będziemy mieli okazję poznać takich perełek jeszcze więcej. Zauważymy też, że niestety niektórzy pracownicy, w tym osoby na stanowiskach kierowniczych, do każdego polskiego zdania są w stanie „wcisnąć” co najmniej jedno angielskie słowo. Zauważym tewięcej. Niestety dziemy mieli okazję poznać takich perełek jeszcze więcej. Niestety
Jak to będzie po polsku?
Podobnie jak nasi pradziadowie zaśmiecali polszczyznę wyrazami włoskimi czy łacińskimi, tak dziś Polacy używają spolszczonych słów angielskich tam, gdzie mogliby po prostu użyć wyrazu polskiego. Trudno przy tym powiedzieć, czy kiedy zamiast „drukuję”, mówią „printuję”, kieruje nimi lenistwo, chęć udowodnienia innym, że w końcu kilka słów angielskich znają, czy jeszcze inne motywy. Pewne natomiast jest, że to, co jeszcze kilka lat temu mogłoby zostać uznane za nieszkodliwe dziwactwo wybranych osób, dziś jest już tak powszechnym zjawiskiem, że na terenie korporacji trudno czasem znaleźć osobę, która wpadłaby na to, jak wyrazić słowo case po polsku.
Bolączka tłumacza?
Wyobraźmy sobie teraz, że firma wzywa tłumacza ustnego, który będzie potrzebny na przykład podczas służbowego spotkania, konferencji czy szkolenia. Bez względu na to, czy będzie to tłumaczenie z języka polskiego na angielski, czy odwrotnie, niewątpliwie czeka go trudne zadanie. Z drugiej strony można mieć pewność, że profesjonalista sobie w takiej sytuacji doskonale poradzi. Przy tłumaczeniu z języka angielskiego na polski będzie przekładać treść spotkania tak samo jak zawsze, to jest oddając w języku docelowym to, co zostało powiedziane w języku źródłowym, używając naszej ojczystej mowy i nie wtrącając żadnej kalki z języka angielskiego. Problem mogą co najwyżej mieć odbiorcy, którzy usłyszawszy „przetwarzać dane” czy „cel” zamiast swojskich „procesować dane” i „target”, zapewne poczują się zagubieni.
Nieco więcej wysiłku będzie tłumacza kosztowało tłumaczenie z polskiego na angielski. Mimo że teoretycznie wstawiane do wypowiedzi w języku polskim kalki są wyrazami angielskimi, z reguły są one tak zniekształcone, jeśli chodzi o wymowę, że czasem trudno je od razu rozpoznać. To jednak jeszcze nic. Prawdziwym wyzwaniem będzie tłumaczenie najeżonego kalkami tekstu polskiego na niemiecki, hiszpański, francuski itd., zwłaszcza w wykonaniu tłumacza, który język angielski zna dość słabo. W takim wypadku na pewno warto zapoznać się zawczasu z którymś słownikiem korpomowy, aby potem nie zastanawiać się, co mogą znaczyć tajemnicze „sikliwy” czy „czelendże”. ;)
***
Nie masz jeszcze konta w naszym serwisie?
Załóż je za darmo i dodaj swoją ofertę tłumaczeń.