Zaloguj się Załóż konto

Studia tłumaczeniowe w zderzeniu z rzeczywistością

Artykuł

Jestem absolwentem filologii angielskiej, spec. translatoryki, modułu: tłumaczenia audiowizualne i literackie. Nie ma to jednak aż takiego przełożenia na karierę zawodową. Życie absolwenta wydaje się być ciekawym doświadczeniem. Pracuję od siedmiu lat, czyli od czasu, kiedy podjąłem pierwsze studia tłumaczeniowe. Przyjaciele, rodzina i znajomi w różny sposób korzystali z mojej „profesji”. Przyjmowałem małe zlecenia, które służyły jako symboliczne uzupełnienie budżetu, robione też z chęci sprawdzenia się i wyrabiania właściwych nawyków, ale o tym za chwilę.

Po maturze poszedłem na prawo. Z tego okresu mam tylko wspaniałych przyjaciół i nabytą traumę życiową. Pierwszy skok w dorosłość, pierwsza sesja, pierwsze naprawdę nieprzespane noce. W zasadzie małe preludium do regularnego już w tej chwili trybu życia sowy - lepiej działam po zmroku, mając „największą pompę” kognitywną pomiędzy 23:40 i 4:50 rano. Ponieważ jestem nad - zdolny, skończyłem prawo w rok- niewielu może to powiedzieć :)

Studia filologiczne, w zasadzie od samego początku tłumaczeniowe, choć wszelkie dyplomy uparcie twierdzą inaczej, były tylko planem awaryjnym. Poszedłem na uczelnię niepaństwową, bo publiczna nie oferowała jeszcze tłumaczeń, a jedynie same nauczycielskie - totalnie nie moja działka. Od pierwszych zajęć na nowych studiach miałem poczucie, że to właściwe miejsce i, że raczej pasuje mi taka ścieżka do krainy „Pewnego dnia będę...”.

Cenię sobie tę uczelnię przede wszystkim za nacisk na praktykę. Przez 3 lata, poza przedmiotami ogólnoakademickimi - filozofiami, historiami, literaturami, kulturami, itd. - mieliśmy naprawdę potężną liczbę tłumaczeń. Z mojej perspektywy - dzięki Bogu, ograniczono nam ilość teorii do niezbędnego minimum - żeby wiedzieć, o co chodzi. Mieliśmy te wszystkie zajęcia z ludźmi, którzy mają za sobą lata praktyki. Tak więc, na pierwszym roku roztrenowali nas ogólnie. Posiedliśmy pewną wiedzę o wszystkim co angielskie, przy okazji mając za sobą pierwsze kilkadziesiąt tłumaczeń mniejszych i większych rzeczy. Przyszedł rok drugi - totalne zawalenie tłumaczeniami. Około 25h tygodniowo + zadania domowe. Tutaj też były najciekawsze zajęcia - od tłumaczeń technicznych, poprzez biznesowe, prawnicze, literackie, audiowizualne, kończąc na konsekutywnych i symultanicznych. I to tak saute, bez jakichkolwiek przygotowań w postaci shadowingu [pojawił się dopiero na studiach II stopnia i polega na powtarzaniu usłyszanego materiału i zapamiętywaniu kolejnego, w trakcie powtarzania - wydaje się bajecznie prosteabsolutnie nie jest przed 5-tymi zajęciami, chyba że się jest Rainmanem], czy innych ćwiczeń. Raczej robiliśmy proste teksty - typowo rozmówkowe. Na końcu pojawiły się zagadnienia wzięte z konferencji, sądów, sytuacji biznesowych, itd.

Po drugim roku studiów, robiąc porządki wakacyjne, zebrałem wszystkie materiały z samymi tylko tłumaczeniami - 2 duże segregatory A4. Co mnie ogromnie cieszy - wszystkie te materiały były rzeczami ocenionymi, z sugestiami jak należy tłumaczyć w danym kontekście i rejestrze.

Po licencjacie dostałem się na studia magisterskie, na kierunku przekładoznawstwo. Poza kilkoma ciekawymi przedmiotami, jak tłumaczenia audiowizualne, literatury młodzieżowej, tłumaczenia szeroko pojętej sztuki - od architektury, przez malarstwo, aż do zdobnictwa - najbardziej chwalę sobie tłumaczenia ustne, w tym symultaniczne, z przećwiczonym shadowingiem. Pojawiły się jeszcze tłumaczenia literackie, z ludźmi którzy mieli na ten temat bardzo wiele do powiedzenia wiele cennej nauki na przyszłość i dużo ciekawych notatek na temat przystępowania do takiego tłumaczenia. Ale to w sumie tyle. Ze studiów zrezygnowałem.

Po powrocie do siebie, zacząłem tłumaczenia na świeżo utworzonej translatoryce. Chyba najpiękniejszy akademicko okres w moim życiu. Tutaj podzielono nas na dwie ścieżki - tłumaczenia specjalistyczne i tłumaczenia literackie/audiowizualne.

Co do przedmiotów wartych uwagi - tłumaczenia audiowizualne były tu przeprowadzone w pełni profesjonalnie - robiliśmy audiodeskrypcję, napisy, lektora i dubbing, ale te już na sucho. Ciekawa nauka, w kontekście pierwszych poważnych zleceń od „nieco większych ryb”.

Te studia zaoferowały pierwsze 100% tłumaczenia ustne - kabinówki. Po dwóch miesiącach, jako całkiem nieźle spisujący się w praktyce, zostaliśmy 4-osobową grupką zaproszeni przez prowadzącego na pierwszą konferencję, a po kwartale na kolejną. Pan prowadzący zaprosił nas również na spotkanie z ministrem spraw zagranicznych Nigerii, oraz ambasadorami. Świetne doświadczenia - możliwość przetrenowanie się w rzeczywistości tłumaczy ustnych, na spotkaniu z ważnymi partnerami gospodarczymi RP. Tutaj muszę przestrzec - prowadzący ostrzegał, że angielski-nigeryjski będzie brzmiał bardzo surowo. Uczę się angielskiego od 5 roku życia, obracam się w świecie anglojęzycznym od początku internetu neostradowego - słyszałem wiele odmian, ale żadna nie była nigeryjską. Cenna lekcja. Tłumaczenie obcokrajowców europejskich, mówiących angielskim, jako ich drugim językiem, wydaje się być całkiem przyjemnym doświadczeniem. Polityków traktuje się różnie, ale na pewno na forum PE, większość mówi przystępniej od naszych wspomnianych gości. Oswajanie się z akcentami, przed rozpoczęciem tłumaczeń ustnych, może być cennym treningiem - tutaj z pomocą przychodzi YouTube i TEDD.

Tłumaczenia literackie były absolutnie fantastyczne - prowadząca dawała nam dużo ciekawych rzeczy - od poezji klasycznej, przez awangardową, od prozy zwykłej do niemalże „Trenu Finneganów”. Do dziś zastanawiam się, na ile sami byliśmy kreatywni, a na ile Jej osobowość miała na nas wpływ. Na pewno pomogła upewnić się w jednym - limity mamy takie, jakie pozwolimy ustanowić własnemu umysłowi. Stan kreatywności balansował na pograniczu tego, z filmu „Jestem Bogiem” („Limitless”, 2011).

Po studiach zaczęły się poszukiwania zleceń pełną parą. Mając chroniczny problem z kwestionowaniem autorytetów, z racji braku możliwości rozwinięcia działalności z tamtym stanem finansowym, szukałem tylko zleceń z rozliczeniem w ramach umowy o dzieło. Sam rynek okazał się dość szorstki, jeśli chodzi o świeżaków. Swoje CV i referencje wysłałem do kilkudziesięciu biur tłumaczeniowych, w odpowiedzi na ogłoszenia zamieszczone na forach i stronach dla tłumaczy. Odzew był od pojedynczych. Otrzymałem teksty testowe. Na ich podstawie, z jednym udało mi się nawiązać współpracę i wykonałem pierwsze zlecenia. Tutaj pojawiły się pewne uwagi, ale też moja project manager okazała się osobą niesamowicie miłą - przysłała mi raport z pełnym feedbackiem, co robić, czego nie robić.

Na część odpowiedzi czekam wciąż, ale wiadomo - w tym zawodzie różnie bywa - z doświadczeń starszych kolegów wiem, że zdarza się odpowiedzieć też i po roku. Dlatego na razie wstrzymuję się i szukam innych opcji. Biura, które były łaskawe podzielić się ze mną informacją o niepodjęciu współpracy, nie były już tak miłe, żeby wskazać mi błędy. Dwa duże polskie biura podesłały raport z moimi tłumaczeniami, pooznaczany kolorami, bez jakiejkolwiek legendy. Widoczne i zrozumiałe są tylko błędy interpunkcyjne. Pozwoliłem sobie skonsultować. Poza wcześniej wspomnianymi błędami edycyjnymi, też nie do końca wiedzą jaki był zamysł korektorów.

Zdążyć w terminieNajśmieszniejsze doświadczenie tłumaczeniowo - kwalifikacyjne było związane z pewnym studiem realizatorskim z zagranicy, poszukującym ludzi od napisów. Z perspektywy profilu wykształcenia idealne miejsce pracy. Stawka minimalnie gorsza niż u nas, ale że USD ma obecnie tendencję wznoszącą, dalej były to godziwe pieniądze. Nie miało to jednak znaczenia, bo priorytetem zawodowym zawsze była i będzie praca kreatywna, a tu miałbym możliwość wykazania się. Test miał trwać 4 godziny. Dostałem 5 stron A4, z czego pierwsze dwie to były dialogi do dwóch seriali miłe, lekkie, z gatunku luźnego pitu-pitu, przetłumaczone niemalże w locie. Przeszedłem do części II. Gehenna. Podano całą obsadę filmową. No i udręka moja została rozpoczęta. 114 pozycji wymieniających ludzi, pracujących przy dość popularnym filmie, niemniej - tego się nie robi. Pochłonąwszy w swoim życiu tysiące filmów i seriali, widziałem nie raz w tłumaczeniu gości od scenariusza, reżyserii, główne role, pozostałe role, muzykę, studio filmowe. Nigdy nie widziałem tłumaczenia funkcji poszczególnych ludzi na jakichkolwiek dalszych pozycjach. Paradoksalnie, nawet w naszych rodzimych produkcjach stosuje się tu nazewnictwo angielskie. Nie mamy też w zwyczaju przypisywania funkcji każdej osobie. Wrzuca się ją do wspólnej kategorii, zaznaczając tylko szefa danej jednostki. Nastąpiła więc kontrolowana improwizacja, na podstawie kilku słowników filmowych, objaśniających poszczególne funkcje, ale też nie wszystkie. Starałem się zachować spójność względem innych kategorii. W ostatniej części należało skorygować błędy w tłumaczeniu, mając pokazany oryginał. Zrobiłem wszystko i odesłałem. W ciągu dwóch dniu otrzymałem odpowiedź negatywną, z dopiskiem, że nie mogą mi wydać raportu. Kiedy jednak zacząłem stanowczo nalegać, napisali wiadomość, że jest to informacja zastrzeżona, niemniej mają uwagi względem mojej polszczyzny. Zabrzmiało to boleśnie. Pozwoliłem jednak spojrzeć odpowiednim ludziom - jeden błąd interpunkcyjny, jeden gramatyczny, ale wynikający z edycji - tak więc - trzeba być bardzo precyzyjnym. Z perspektywy czasu - nie wiem, czy to korporacyjna mentalność zachodu, czy po prostu lubią obserwować jak przyszli współpracownicy reagują na czasowe checkpointy - Nie wyrobisz na czas - odpadasz. Zrobisz błąd, chcąc zdążyć na czas i przekroczysz checkpoint - odpadasz.

Jednym z milszych doświadczeń, było tłumaczenie z Czerwonego Dywanu. Okazuje się, że paradoksalnie, przy tłumaczeniach audiowizualnych niekoniecznie muszą istnieć bariery językowe, ale brak wiedzy poza źródłowej i czas - każda minuta rozkojarzenia może spowodować problemy z wyrobieniem się w terminie.

Pierwsze zlecenia są mocnym treningiem osobowości. Trzeba wiele pracy i samodyscypliny. Zrewidowanie poglądów o własnej sile przychodzi szybko. Trzeba stać się konkurencyjnym. Po studiach, posiadanie klientów indywidualnych, będzie cennym kapitałem początkowym. Warto nadmienić, że biura tłumaczeniowe, w zależności od skonstruowania zawieranej z nami umowy, mają różne terminy rozliczeniowe. W moich umowach figurował termin do 60 dni. To też kolejna kropla w morzu informacji, o tym, jak bardzo zmienia się wszystko po studiach.

Na koniec jeszcze jedna ważna uwaga - od początku 2016 roku zmieniło się „ozusowanie” umów. Wiele firm, z racji problemów z samą instytucją w ostatnich dwóch latach, zaczęło wycofywać się z rozliczenia umową o dzieło. Niezbędne może zatem okazać się zatrudnienie na umowę o pracę, ewentualnie otworzenie działalności, z możliwością wystawienia faktury VAT. Tutaj trzeba przejść się do odpowiednich instytucji, żeby wyjaśnili czarno na białym, jakie są obostrzenia i co będzie korzystniejsze.

***
Nie masz jeszcze konta w naszym serwisie?
Załóż je za darmo i dodaj swoją ofertę tłumaczeń.

Jerzy W.
Autor:
Dodaj swój komentarz