Praca tłumacza z pozoru jest bardzo łatwa. Zdawałoby się, że wystarczy napisać w języku X to, co się przeczytało w języku Y. Biorąc pod uwagę, że prawdziwi mistrzowie klawiatury są w stanie pisać na komputerze z szybkością 1000 znaków na minutę, a zwykli przeciętniacy osiągają prędkość mniej więcej 300 znaków na minutę, „przepisanie” tekstu w innym języku nie powinno zająć szczególnie dużo czasu, zwłaszcza osobie, która zna biegle język X i język Y. Dlaczego więc często tak długo czekamy na wykonanie usługi, a tłumacze z reguły nie zgadzają się na wykonanie trzydziestu stron tłumaczenia na następny dzień? W końcu to tylko kilka godzin pracy, nieprawda?
Nieprawda. Sama czynność pisania tylko część pracy tłumacza, który, zależnie od rodzaju, tematyki i trudności danego tekstu, musi wykonać jeszcze wiele innych czynności.
Po nitce do kłębka
Rozsądny tłumacz nie decyduje się przyjmować tekstów z każdej dziedziny, a raczej wybiera sobie dwie czy trzy, w których pragnie doskonalić swoje umiejętności. W przypadku tłumacza z wieloletnim doświadczeniem należałoby się spodziewać, że jeśli dostanie tekst ze swojej branży, będzie wiedział, jak dane terminy brzmią w języku docelowym. Nawet jednak ten bardzo doświadczony tłumacz musi nieraz zajrzeć do słownika. Tłumacze potrzebują często czasu na przeszukanie słowników online oraz posiadanych słowników papierowych, zarówno dwu-, jak i jednojęzycznych. W celu znalezienia odpowiedniego terminu często zaglądają też do tak zwanych tekstów paralelnych, czyli podobnych do tego, który tłumaczą, tylko w języku docelowym. Przykładowo podczas tłumaczenia obsługi suszarki do włosów warto zajrzeć do innej instrukcji, już przetłumaczonej. Wspomniana suszarka jest rzecz jasna dość trywialnym przykładem, ale w tym zawodzie im więcej sprawdzamy i porównujemy, tym lepiej. Nieraz tłumacz potrzebuje też czasu na zaznajomienie się z danym tematem, na poczytanie artykułów czy fragmentów książek na dany temat.
Co dwie głowy, to nie jedna
Klienci nie zawsze zdają sobie z tego sprawę, ale przetłumaczony tekst trzeba jeszcze poprawić. Rozwiązania, które podsuwa nam umysł podczas tłumaczenia, należy później jeszcze przemyśleć, być może zmienić coś w składni, pozbyć się literówek itp. Zawsze znajdzie się coś, co można udoskonalić. Czytanie i poprawianie własnego tekstu nazywamy autokorektą. Po niej tekst albo idzie do klienta, albo jest jeszcze korygowany przez współpracującego z danym tłumaczem native speakera, to jest osobę, dla której język docelowy jest językiem ojczystym. Zdarza się też, że tłumacz ma wątpliwości co do danego słowa i chce jeszcze skonsultować się z kolegą po fachu czy zadać pytanie na branżowym forum internetowym. To wszystko trwa.
Łatwo można wyciągnąć wniosek, że im dłużej czasu damy tłumaczowi, tym większa szansa, że będzie ono wysokiej jakości. Szybkość nie idzie w parze z precyzją. Tłumacz musi mieć czas na autokorektę, szukanie terminów czy konsultacje, a przede wszystkim na myślenie. Nie przepisuje bowiem tekstu, ale pisząc, zastanawia się, jak oddać w języku docelowym to, co otrzymał w języku źródłowym. To wymaga czasu.
***
Nie masz jeszcze konta w naszym serwisie?
Załóż je za darmo i dodaj swoją ofertę tłumaczeń.